Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku niewyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nawigacja

Kalendarium II wojny światowej - "Kurier Siemiatycki" 2006, nr 26

czwartek, 16 kwiecień 2015 16:33

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach – Front wschodni w Siemiatyczach

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 26

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Przeszliśmy przez wyludnione Siemiatycze. Byliśmy znów na ul. Czartajewskiej. Teraz na całej długości ulicy zrobił się ruch. Jedne pojazdy stały, inne jechały pod prąd poruszającej się kolumny. Jeszcze inne jechały w stronę miasta. A my z jarzynami w koszyku, z ogórkami na wierzchu, szliśmy dalej. W rejonie bojni (rzeźnia siemiatycka nazywana bojnią), zatrzymało się samobieżne działo i załoga zawołała nas do siebie. Podeszliśmy. Chcieli ogórków. Więc podnieśliśmy koszyk do góry. Wzięli tylko kilkanaście sztuk, dla załogi. Resztę zostawili i kazali iść dalej. Więc szliśmy. Zanim zeszliśmy z szosy na piaszczystą drogę gruntową do Czartajewa, byliśmy jeszcze raz zatrzymani i częstowaliśmy żołnierzy ogórkami. Niewiele nam ich zostało, ale zadowoleni byliśmy, że idziemy dalej.

W Czartajewie, koło starej drewnianej szkoły, zostaliśmy zatrzymani przez grupę uzbrojonych i wykrzykujących coś Niemców. Dali nam jakąś koszulę męską i myśleliśmy, że nas rozstrzelają, bo tuż przy płocie obok kończącej się wsi, w stronę dworu Czartajewa, skierowane było gniazdo karabinu maszynowego. W tej chwili ktoś od strony łąk przy Ciechanowieckiej drodze chciał przejść. Niemcy krzyczeli do niego, ale on chyba nie słyszał i szedł dalej. Zagrzmiał karabin maszynowy. Nam kazano usiąść na ławeczce ulicznej, jakie były przed każdym niemal obejściem. Pamiętam, leżała tam, przy ławeczce, wzdęta cieliczka, która chyba najadła się świeżej koniczyny. Siedliśmy na ławeczce i czekamy. Cywilów, mieszkańców Czartajewa, nie widać, tylko wojsko. Samochody pochowane w podwórkach, na ulicy pusto, tylko biegający żołnierze niemieccy. Po jakiejś chwili, a było już po południu, może godzina 13-14, przyszła do nas jakaś kobieta. Pocieszyła nas, że Niemcy niedługo wyjadą, zjedzą obiad, który kazali przygotować i będziemy mogli iść dalej. Ale pociecha to wątpliwa, czas się dłuży, a my musimy czekać, nie wiadomo z jakim końcem. A tak już niedaleko do Krasewic Starych. Przesiedzieliśmy na tej ławeczce do zmierzchu. Kobieta, która pocieszała nas wcześniej, przybiegła z nowiną, że Niemcy nie będą już jeść obiadu, bo muszą odjeżdżać. Rzeczywiście zaczął się ruch. Samochody zaczęły wyjeżdżać z podwórek, ustawiły się wzdłuż ulicy, w kierunku Siemiatycz. Żołnierze w pośpiechu zaczęli wsiadać na samochody. My zaryzykowaliśmy spróbować przejść w tym zamieszaniu. Z duszą na ramieniu przeszliśmy obok kolumny samochodów, szliśmy w kierunku gospodarstwa dworskiego Marzyliśmy, aby jak najszybciej dojść do rosnących tam, pokaźnych rozmiarów świerków. Bo jak nawet zaczną strzelać, to za pniem świerku będziemy bezpieczni.

I tak nasłuchując strzałów dotarliśmy do świerków, chowając się za nie od jednego do drugiego. Znaczna odległość od starej szkoły i cień drzew wraz ze zmierzchem upewnił nas, że chyba jesteśmy ocaleni. Minęliśmy zabudowania gospodarcze dworu i wyszliśmy znów na polne dróżki prowadzące wśród zbóż do Krasewic. Byliśmy na ostatnim wzniesieniu, przed nami widniała wieś Krasewice, na jej skraju zauważyliśmy stojące postacie. Byli to nasi rodzice i naszego kolegi Zdziśka. W tym czasie rozległy się z lasów dworskich wystrzały armatnie. Pierwszy pocisk rozerwał się niedaleko nas. Drugi jeszcze bliżej. Przy trzecim, zostaliśmy wszyscy zrzuceni na ziemię. Pamiętam, że w pobliżu drogi leżały wielkie kamienie, przy nich leżeliśmy. Następnie ogień artylerii przeniósł się na kierunek dworu Czartajew. Sprawdziliśmy czy nie ma nic mokrego, wiedzieliśmy, że ran, jeśli się żyje, początkowo się nie czuje. Powstawaliśmy z ziemi i ruszyliśmy do upragnionego ogniska rodzinnego w Krasewicach Starych.

Rodzice w kilka godzin po naszym wyjściu do Siemiatycz, z rana dowiedzieli się od kogoś, kto przybył z Siemiatycz do Krasewic, że Niemcy są jeszcze w Siemiatyczach, że wysłali nas za wcześnie. Ale przysłowie mówi, że „co ma wisieć nie utonie”. 

Czytany 2201 razy